Oryginalnie tekst ukazał się w magazynie Kontakt.
Czy możemy mówić o liberalnej polityce mieszkaniowej? Jak miałaby ona wyglądać? Takie pytanie skierowała do mnie redakcja „Kontaktu”. Wydaje mi się, że polityka mieszkaniowa powinna być przede wszystkim racjonalna. Jeśli założymy, że racjonalizm równy jest liberalizmowi, można powiedzieć, że będą pisał o liberalnej polityce mieszkaniowej. Nie wiem jednak czy to określenie jest do końca adekwatne do problemu. Niewątpliwe jednak propozycje dominujących ostatnio w dyskursie na temat miasta lewicowych ruchów miejskich racjonalne nie są. Co nie oznacza, że zmian nie potrzebujemy. Państwo i samorząd są niezdolne do zdecydowanych i potrzebnych ruchów, a mieszkania pozostają dobrem zbyt drogim, którym można byłoby gospodarować skuteczniej.
Dlaczego propozycje lewicy są szkodliwe?
W debacie na temat polityki miejskiej i komunalnej miast coraz częściej z ust przedstawicieli ruchów miejskich o silnych konotacjach lewicowych padają postulaty uznania prawa do mieszkania za jedno z praw człowieka. Brzmi to bardzo wzniośle i słusznie – przecież wszyscy chcielibyśmy mieć własne mieszkania. Wszyscy chcielibyśmy być też zdrowi, piękni, bogaci i szczęśliwi. Utopię już kiedyś usiłowano w naszym kraju zadekretować i skończyło się to tragicznie. Mówienie o rzeczach niemożliwych jest z gruntu rzeczy szkodliwe, napędza nierealistyczne oczekiwania społeczne. Nawet lewica wie przecież, że władz państwowych i władz samorządowych nie stać na zapewnienie mieszkania dla każdego. Tak samo jak nie stać nas na rozbuchane wydatki socjalne. Czy tego chcemy czy nie, matematyka nadal obowiązuje i niemożliwe jest sprawienie, aby dwa plus dwa równało się osiem. Zasady matematyki, zapominając o swoim wzniosłym w nią wkładzie, chcieli złamać w ostatnich latach Grecy – ze skutkiem jak widać dla nich tragicznym. To rynek mądrze regulowany i uzupełniany przez państwo we wrażliwych obszarach, najskuteczniej zapewnia rozwój ekonomiczny i dobrobyt ludzi. Jakkolwiek bardzo byśmy chcieli, nie zadekretujemy powszechnej szczęśliwości.
Innym często powtarzanym argumentem wielu ruchów miejskich jest próba walki z właścicielami nieruchomości, którzy nie wykorzystują swoich budynków czy lokali (Pomijam w swoim wywodzie w ogóle absurdalne nastawienie miejskiej lewicy wobec właścicieli czy inwestorów w ogóle). Padają hasła wprowadzenia dla nich podatku progresywnego, najradykalniejsi wspominają nawet o prawie miasta do odebrania takiego lokalu. Środowiska lewicowe słusznie wskazują na problem, jednak oferują niesprawiedliwe i błędne rozwiązanie. Zwykle Ci „złośliwi właściciele” nieruchomości nie dlatego nie użytkują nieruchomości, ponieważ chcą społeczeństwu i swoim zyskom zarazem uczynić na złość. Powód jest prozaiczny – brak popytu. Nie ma chętnych na wynajmem powierzchni biurowej czy mieszkaniowej. Znam ten dramat właścicieli wielu kamienic w Łodzi, którzy ogromnym kosztem usiłują doprowadzić kamienice do jak najlepszego stanu, co mimo starań nie przynosi zmian w popycie. Czy sprawiedliwym byłoby, zatem obciążenie takich ludzi jeszcze dodatkowym podatkiem? Nie mówiąc o pozbawieniu ich własności, na którą oni lub ich rodziny często pracowały przez całe życie. „Święte” prawo własności jest podstawą budowy wolnego społeczeństwa, bezpieczeństwa ludzi przed państwem i dobrobytu. Nie jest przypadkiem, że wszędzie na świecie tam rozwijają się społeczeństwa gdzie istnieje poszanowanie własności prywatnej przez państwo. Powinniśmy, zatem zastanawiać się raczej, jak sprawić, aby jak najwięcej osób stało się właścicielami, a nie majstrować przy zasadach, które się sprawdziły. Pytanie czy nie istnieje możliwość sprawienia, aby przepisy pozwalały na łatwiejsze przystosowywanie na przykład lokali użytkowych na mieszkalne? Być może złagodzenie przepisów budowlanych czy sanepidowskich spowodowałoby, że nagle w Łodzi prywatni kamienicznicy mogliby zaoferować na rynku kilka tysięcy mieszkań o niskim standardzie – ale jednak miejsc gdzie rodziny mogłyby wynająć swój „kąt”? Natomiast dla kamieniczników, którzy zamiast wykorzystywać swoją nieruchomość chcieliby traktować ją jak słup reklamowy jest proste rozwiązanie – o możliwości zamieszczenia reklamy decyduje architekt miasta, który eliminuje takie patologie.
Z prawem własności wiąże się również kuriozalna w mojej opinii dyskusja, jaka wybuchła w Warszawie przy okazji zajść związanych likwidacją dwóch miejscowych squatów. Wszystkim tym, którzy uważają, że racja jest po stronie squatersów, proponuję postawić się w prostej sytuacji. Masz mieszkanie, które kupiłeś za ciężko zarobione pieniądze. Niestety w swoim mieście tracisz pracę i musisz wyjechać do pracy zagranicę. Twoje mieszkanie stoi puste – nie chcesz go wynajmować, masz nadzieje do niego powrócić. Wracasz po roku i okazuje się, że mieszkanie zajęte jest przez grupę ludzi twierdzącą, że mieszkanie było puste, nieużytkowane, więc mają prawo w nim przebywać, ponieważ jest im potrzebne, a Tobie najwyraźniej nie. Przerysowany przypadek? Być może, ale z prawnego punktu widzenia dokładnie identyczny jak w przypadku problemów ze squatami. Państwo musi stać na straży ochrony własności. Zagarnięcie czyjeś nieruchomości bez jego zgody jest po prostu kradzieżą i naruszeniem mienia. Nie można stawiać państwa prawa na głowie.
Jaka polityka mieszkaniowa?
Lewicowe ruchy miejskie w jednym mają rację, dziś sytuacja na rynku mieszkaniowym jest daleka od ideału i trzeba wprowadzać w niej zmiany. Jakie zatem realistyczne ruchy mogą sprawić, że sytuacja ulegnie poprawie?
Sprawa pierwsza to ułatwienie i wywarcie presji na obrót mieszkaniami. Wydaje się, że dziś w wielu miastach struktura i wielkość lokali jest niedostosowana do potrzeb i możliwości najemców. Często trzy lub nawet czteropokojowe mieszkania komunalne zajmowane są przez osoby prowadzące jednoosobowe gospodarstwa domowe, których niestety nie stać na opłacenie czynszów w tak dużych pomieszczeniach. W Polsce dominuje wciąż, myślenie żywcem wzięte z XIX-wiecznej wsi o „przywiązaniu chłopa do ziemi” w odniesieniu do polityki komunalnej. Jeśli już dana osoba mieszka w określonym mieszkaniu komunalnym to nie wolno jej stamtąd ruszać. Taka polityka prowadzi do nakręcania spirali długów i w efekcie nieszczęścia u ludzi o niskich dochodach, prowadzących często jednoosobowe gospodarstwa. Jednocześnie efektem tego jest zawyżenie cen mieszkań o średnim metrażu, ponieważ ogromna część zasobu w ogóle nie jest w obrocie. Czy państwo nie mogłoby wypracować sprawnego mechanizmu wymiany mieszkań komunalnych, w którym dłużnikom z większych mieszkań wyszukiwanoby rodziny (o przyzwoitych dochodach) zamieszkujące mniejsze lokale i sprawnie doprowadzono do wymiany? W interesie miasta jak posiadanie lokali socjalnych i tymczasowych. Wyobrażam, więc sobie sytuację, w której miasto przekazuje na własność dobrze rokującej rodzinie trzy pokojowe mieszkanie komunalne zamieszkane wcześniej przez dłużnika. W zamian za przekazanie w poczet lokali socjalnych wcześniej zakupionej przez rodzinę kawalerki. Problem polega na tym, że miasta nie myślą w kategoriach prowadzenia tak aktywnej polityki mieszkaniowej. Ich działania są dodatkowo paraliżowane przez fatalne działania lewicowych ruchów miejskich, które widzą w przeniesieniu jakiegokolwiek lokatora do lokalu zastępczego o niższym standardzie gwałt na prawach człowieka. To paraliżuje działania miasta, prowadzi do wyższych cen na rynku mieszkań i błędnego wykorzystania zasobu mieszkaniowego wielu miast. Warto dodać, że w przypadku wielu metropolii, wciąż własność komunalna stanowi znaczący procent mieszkań.
Jeśli mówimy już o problemach kamieniczników, należy wspomnieć o rejestrze zabytków. Z jednej strony wpisywanie budynków do tegoż rejestru wydaje się być niezbędne, jeśli chcemy zachować zabytkową tkankę miejską, która niestety jest często niszczona przez nie do końca odpowiedzialne inwestycje. Z drugiej strony wpis do owego rejestru jest również często przekleństwem dla budynku. Nikt nie chce go kupić i w niego zainwestować ze względu na koszty i procedury związane z remontem i utrzymaniem budynku pod takim nadzorem. Dla właścicieli każda zmiana, każdy remont oznacza wielki problem finansowy i proceduralny. Jeśli uważamy, że zabytki należy chronić, to może należałoby poza obowiązkami nałożonymi na właściciela takiego budynku sfomułować również rzeczywiste zachęty? Dziś system preferencji podatkowych dla takich kamieniczników jest tak skomplikowany i zarazem ryzykowny, że trudno uznać go za pomoc. Może właściciel prowadzący działalność w budynku wpisanym do rejestru zbytków i zobowiązany do dbania o jego charakter powinien w prosty sposób płacić mniejsze podatki? Ustawodawca być może miał kiedyś taką intencję wprowadzając niektóre przepisy – wyszedł z tego jednak proceduralny potwór, który trzeba uprościć. To byłaby również zachęta do inwestowania w dziedzictwo naszych miast. Dziś bez zachęt dla inwestorów i właścicieli, wpis do rejestru zabytków okazuje się często dla budynku przekleństwem, a nie zbawieniem.
Kolejna kwestia to umożliwienie miastom (ale również prywatnym właścicielom) zarządzania ich zasobami mieszkaniowymi. Nie widzę uzasadnienia społecznego, dla którego miasta miałyby być właścicielami lokali komunalnych o podwyższonym standardzie, mieszkań wielopokojowych. Takie mieszkania powinny zostać sprywatyzowane. Należy dokończyć proces uwłaszczenia mieszkań komunalnych i spółdzielczych. Uwłaszczenie upodmiatawia ludzi, buduje prywatny rynek, zwiększa możliwość mobilności ludzi. O własne dba się też inaczej, niż o czyjeś. Własne mieszkanie pozwala też często wziąć kredyt potrzebny na inwestycje czy działalność gospodarczą. Oczywiście trzeba to czynić z głową. W wielu miastach mieszkania komunalne sprzedawano zbyt tanio, bonifikata dziewięćdziesięcio czy dziwięćdziesięciopięcio procentowa powodowała, że mieszkania przechodziły na własność osób niezdolnych do ich utrzymania. Bonifikatę trzeba zatem zmniejszyć ale w taki sposób, aby nie zablokować całego procesu. Optuję zdecydowanie się na bonifikatą siedemdzięcio lub osiemdziesięcio procentową zamiast radyklanej zmiany na dwadzieścia pięć lub pięćdziesiąt procent. Dokończenie prywatyzacji prawdopodobnie zaowocowałoby również impulsem rynkowym i obniżeniem cen mieszkań w ogóle – o wiele więcej z nich znalazłoby się w obrocie. Miasta powinny natomiast dysponować odpowiednim zasobem małych lokali socjalnych oraz tymczasowych, które powinny stanowić ratunek dla najbiedniejszych (socjalne) oraz urealnić możliwość ściągania czynszów (tymczasowe). Nie rozumiem też, dlaczego lewicowi działacze nie widzą, czegoś moralnie nagannego w długotrwałym nie płaceniu czynszu przez osobę zamieszkującą kilkupokojowy lokal. Właściciel (czy to miasto czy to przedsiębiorstwo) musi mieć możliwość usunięcia takiego lokatora, chociażby po to, aby utrzymać budynek w dobrym stanie technicznym co jest wartością społeczną przecież. Nie postuluję wyrzucania osób, które wpadły w tarapaty finansowe na bruk – tutaj rolą miasta powinno być zapewnienie im jednopokojowych, małych lokali tymczasowych. Natomiast przyznanie lokalu tymczasowego powinno być uzależnione od dochodu. Jeśli ktoś wcześniej uzyskiwał dochody (trzeba wprowadzić jakieś rozsądne minimum) a nie płacił czynszu, to niestety, ale powinien być po prostu eksmitowany. Osobie biednej należy rozsądnie pomóc, oszust powinien ponieść konsekwencje, czyli radzić sobie sam.
Wydaje mi się, że w debacie o polityce mieszkaniowej należy przedstawiać konkretne, racjonalne rozwiązania, które mogą przynieść określone, realne i pozytywne skutki. Dlatego nie wiem czy przedstawianie zawartych w tym tekście pomysłów, jako liberalnych jest trafne. W niniejszym tekście postuluję przecież ileś aktywności władz publicznych, co nie jest zgodne z ideą „państwa, jako nocnego stróża”. Wolałbym, aby lewica mniej mówiła utopijnymi sloganami, liberałowie mniej opierali się na swoich dogmatach – a więcej było dyskusji o konkretnych zmianach, które mogą zracjonalizować rynek mieszkaniowy w Polsce.